Było morze, były góry, czas się trochę uduchowić, zwłaszcza, że po raz pierwszy pogoda nie dopisuje…w sensie jest pochmurno i czasem coś pokropi ;). Mauritius skupia różne wyznania, ale takim najpopularniejszym jest hinduizm, który przybył tu wraz z pracownikami z Indii za czasów kolonii. Takim najbardziej świętym miejscem na wyspie jest Grand Basin – jezioro wokół którego postawiono kilka posągów i świątyń bóstw, aczkolwiek poświęconych głównie Shivie. Zresztą zmierzając do Grand basin od północy już z oddali widać 2 wielkie posągi – jeden obrazujący Durga Maa (chroniąca bogini matka ale i bogini wojny rozpościerająca swój gniew wobec wrogów i ciemiężców) oraz drugi przedstawiający właśnie Lorda Shiva. Oczywiście zaglądamy do każdej świątyni. W jednej udało nam się uzyskać nawet błogosławieństwo uzupełnione czerwonymi kropkami (choć bardziej przypominały wisienki) na czole.
Wisienki na szczęście łatwo dają się zmazać, bo już za chwilę koimy ducha w zupełnie inny sposób. Na Mauritiusie uprawia się herbatę. Uprawy starczają jedynie na produkcję herbaty przez jedną fabrykę, a i tak produkt nie jest raczej eksportowany. Plantacja oferuje możliwość zwiedzenia samej fabryki, muzeum herbaty, a także uczestniczyć w ceremonii smakowania. Tu niestety drobny zonk! Herbaty smakuje się w formie zaparzanych saszetek. Jest wiele smaków, ale większość smakuje mdło, a już w zwykłej czarnej zacząłem doszukiwać się smaków zgniłej zieleni. Jedynie karmelowy i wszechobecny poza plantacją waniliowy jest wart polecenia.
Z plantacji udajemy się w jeszcze jedno miejsce,, bo skoro jest tu tyle trzciny cukrowej, to coś chyba z niej tu robią? Nie chodzi oczywiście o cukier, bo ten faktycznie jest tu wytwarzany, ale o inne specyfiki :) W miejscowości St Aubin zwiedzamy destylarnię rumu! Mauritius to jedno z niewielu miejsc na świecie, w którym rum produkuje się jeszcze wprost z soku z trzciny cukrowej, a nie z melasy (półprodukt pochodzący z trzciny). Destylarnia ma kilka ciekawych miejsc – jest tu m.in. plantacja wanilii, której używa się do produkcji niektórych gatunków rumu oraz w lokalnej restauracji. Są ogrody z orchideami, wspomniana restauracją typu „ąę”, ale najważniejszy jest domek zaraz za tą restauracją. W domku tym stoi maszyna do wyciskania soku z trzciny, który w smaku jest bardzo słodki. Obok maszyny stoją kadzie do produkcji destylatu, a na końcu jest leżakowani i.. punkt degustacyjny!!! Kurcze, czemu ja jestem kierowcą!!! Oni lali tam bez końca. Rum roczny, trzyletni, pięcioletni, blend 13/3 letni, blend 14/4 letni, rumy smakowe z wanilią, kawą lub cynamonem, no słowem pełen przegląd. Nic tylko pić, pić, pić… i zostać odwiezionym do domu… Ja niestety musiałem prowadzić… Ale swoje i tak popróbowałem – w końcu co za problem jeździć po lewej stronie z odwróconym kierunkowskazem/wycieraczkami ;)
W drodze powrotnej kupujemy jeszcze lokalne przekąski w małym sklepiku. W końcu sklepowe ceny są dla nas przyjazne, bo wcześniej, nawet w marketach, ceny produktów przytłaczały nas – taka Polska +20%. Najtańsze wina za 20 zł, żel do kąpieli AXE 17 zł, kolacja w knajpie dla 2 osób to 200-400 zł, obiad jedzony na ulicy (curry) to 20-30 zł. W tym lokalnym sklepiku jednak było przyjaźnie tanio, a po rumie chce się jeść. Zakupiliśmy więc kilka samosów, pierożków ze słodkim, kokosowym nadzieniem oraz papryczki chili w cieście. Udaliśmy się z tym wszystkim na plażę, choć jak się okazuje, nie każda plaża na Mauritiusie jest piaszczysta To jednak powulkaniczna wyspa, więc są i plaże kamieniste z charakterystycznymi, czarnymi kamieniami.