Na popołudnie i noc zjeżdżamy do Berhale. To ciut większa miejscowość, gdzie nocujemy w małym guest hous’ie. Można by rzec, że warunki pobytu znacząco się poprawiły bo jest pokój, prąd, prysznic i toaleta. W rzeczywistości pokój to zestaw materacy ułożonych koło siebie, ale jest kontakt z elektrycznością, słaba żarówka przyczepiona do sufitu, toaleta z dziurą w ziemi oraz prysznic z kapiącą wodą i zatykającym się odpływem. Nie chcę wiedzieć po czym stąpałem zmywając z siebie pot i pył z ostatnich 2 dni :) Ważne, że czuję się świeżo – to zadziwiające jak człowiek może docenić luksus posiadania prysznica :).
Na wieczór wychodzimy pospacerować po miejscowości. To co zaskoczyło mnie znów w Etiopii to fakt, że ludzie żyją tu kolorowo Widać to w sposobie ubioru, w sposobie zdobienia samochodów czy malowania fasad budynków. Tu dygresja – pisząc ten dziennik jestem już w Polsce i jadę popołudniowym autobusem. Wkoło widzę innych pasażerów ubranych w nudne, ciemne kurtki, czarno-szarawe spodnie, z pojedynczymi, kolorowymi dodatkami. Każdy siedzi cicho, śpi, uśmiechu brak. W Etiopii ludzie ubierają się kolorowo i wesoło. Uśmiechają się, chcą by robić im zdjęcia (no może nie zawsze). Podchodząc do nich z życzliwością można spodziewać się otwartości i chęci rozmowy, choćby odpowiedzi na zawołanie „Hey! You!”. Maszerując szutrowymi ulicami miasta mijamy miejsca, w których „młodzież” (pisząc te słowa aż sam się uśmiałem…ja już nie młodzież? :) ) grają w stołowe piłkarzyki. Fala uwielbienia dla piłki nożnej dotarła i tutaj (Etiopczycy dość mocno śledzą angielską premier league), bo natrafiamy po drodze na kilka stołów, a przy jednym nawet staję by zagrać i pokazać co potrafię:) No niestety, choć uważam się za niezłego gracza w piłkarzyki, to jednak dostaję cięgi. Najfajniejsze jest to, że za grę płacimy sprawiedliwie (a nie na zasadzie „biały przyjechał, biały płaci”) Raz monetę wrzucam ja, raz mój przeciwnik :)
Szwędamy się dalej, chcemy zwiedzić lokalny kościół, ale nie możemy do niego trafić. Z pomocą przychodzi do nas gromadka dzieciaków, które chętnie nam pomagają, pozując przy okazji do zdjęć. Chcą w zamian „biskut”… tylko co to jest „biskut”? Szare zwoje naszych mózgów transkrybują to na biscuit. Byliśmy blisko – „biskut” to ogólnie „coś słodkiego”. Pod samym kościołem dzieciaki pokazują nam jak należy się zachować, gdzie buty zdjąć, co ucałować itd. :) Takie sympatyczne…ale chyba za dużo hałasu robiły, bo wyskoczył Kościelny z kijem i je pogonił. Nawet myśleliśmy że nam się też oberwie :)