Po całodziennej jeździe docieramy na Depresję Danakilską zjeżdżając z 2000 m.n.p.m na -160 m.n.p.m. Po drodze mijamy „ciasteczkowe góry” – wyglądają faktycznie jak babkowe fale. Wkoło zaczyna być płasko, a w dodatku biało, niczym w zimie, a to wszystko za sprawą soli. Tu przez wiele lat znajdowało się słone jezioro. Teraz w wyniku działań pogodowych, jak i eksploatacji samego terenu, wody jest niewiele i duży rejon depresji to wyschnięte na wiór płaty soli, tworzące niesamowity krajobraz. Są też jednak miejsca, gdzie woda jeszcze się utrzymuje, tworząc wspaniałą perspektywę, w której niebo łączy się z ziemią. Dla ochotników pojawia się możliwość wykompania po całym dniu w słonym przeręblu, tylko jak się później opłukać zwłaszcza, że dziś prysznica wieczornego nie będzie? Znajdują się jednak amatorzy tej rozrywki. Mnie jednak najbardziej zadziwia jak bardzo twarda jest sól. Cieńki na dosłownie 5-10 cm lód z sukcesem utrzymuje nie tylko człowieka, ale i Land Cruisera.
Na słonym jeziorze spędzamy czas aż do zachodu słońca. Organizatorzy rozkładają krzesełka, korki wyskakują z lokalnych win. Romantyzm pełną gębą ;) My jednak wolimy przywiezioną jeszcze z polski Tatrę :) Piwo, mimo swoich niskich lotów, smakuje wybornie na słonym pustkowiu, zwłaszcza, że cały dzień chłodziło się w pojemniku z lodem. Jest ogólnie bardzo ciepło, dobre 30 stopni. Depresja Danakilska to zresztą najgorętsze miejsce na ziemi – średnia, roczna temperatura to aż 35 stopni. Ten skwar można doskonale odczuć na własnej skórze – wystarczy tak jak my wsiąść na dach jeepa i wracać w ten sposób do osady, gdzie będziemy nocować. Podróżowanie w takich warunkach doskonale odzwierciedliłaby suszarka wiejąca prosto w twarz. Żeby było bardziej hardcoreowo, nocujemy na pustkowiu, pod gołym niebem. Do około północy słychać warkot prądnicy, ale i ten później ustaje. Później już tylko można napawać się obserwacją gwieździstego nieba. Mleczna Droga jest wspaniała!