Hoi An to niewielkie miasteczko będące niegdyś istotnym portem morskim w tej części Azji, osiedlali się tu kupcy z różnych stron świata, w tym również z Chin. Stare miasto Hoi An to główna atrakcja tego miesjca, gdzie właście chińskie klany zbudowały tu lokalną społeczność, własne budynki i domy spotkań. Są one na tyle urokliwe, że zajęło się nimi UNESCO obejmując patronatem kilkaset z nich, a to zdarza się niezmiernie rzadko. Spacerowanie po Hoi An daje sporo przyjemności, choć za wejścia do niektórych atrakcji należy okazać bilet nabyty przy wejściu na teren starego miasta. Domki wyglądają bardzo ładnie: są kolorowe, drewniane, czasem murowane. W ich środku znajdują się często sklepiki lokalnych artystów, ale również stanowią dla nich miejsce zamieszkania. Wieczorami na ulicach zapalane są lampiony, które swym kształtem, kolorami i blado jarzącym się światłem nadają jeszcze większego uroku temu miejscu.
Mieszkańcy Hoi An to ludzie z tradycją, ostrożnie podchodzący do nowinek cywilizacyjnych jak publiczne okazywanie uczuć czy jedzenie na ulicy. Nie szkodzi to oczywiście młodym parom, które przyjeżdżają tu na fotograficzne sesje ślubne. Choć pogoda nie dopisuje (pada przelotnie, jest niecałe 20 stopni, całe szczęście, że decydujemy się na hotel w centrum miasta a nie nad sztormowym morzem), umawiamy na kolejny dzień lekcję gotowania.
Lekcja, a dokładniej wycieczka połączona z lekcją zaczyna się od wizyty na lokalnym targowisku. Znów jest gwarno, znów jest Azja, jaką znamy. Tu warzywa, tu owoce, tu przyprawy, tu towar jeszcze biega, tu już jest obierany z piór i porcjowany. Ponieważ Hoi An lezy nad morzem, to sporą część targowiska zajmują stoiska rybne. Jest tu wszystko rybki, rybeczki, rybusie, ale i ryby, rybasy czy też ryboszczaki! Żywe kraby, krabiki, krabasy, małże, ostrygi, ośmiornice, no po prostu raj dla ziemi dla kogoś, kto to lubi Żona jest zachwycona, ja zresztą też, w końcu Azja :). Z targowiska kierujemy się do portu, skąd łudką motorową płyniemy w dół rzeki do małej wioseczki, w której uprawia się wodne palmy kokosowe. Pół biedy z samymi palmami, z ich liści lokalni mieszkańcy wymyślili jak zbudować smieszne, okrągłe łodzie. Dosiadamy jedną z nich i w rytm wyśpiewywanego „Hella, hella” wiosłujemy przed siebie, a raczej kręcimy się w kółko. Po jakichś 30 minutach spływamy do brzegu, gdzie udajemy się już na zajęcia kulinarne. Trochę ygląda to jak master chef: każdy dostaje fartuch i swoje stanowisko pracy. Wraz z prowadzącymi przygotowujemy kilka potraw, które będziemy mieli okazję później pałaszować. W ten sposób gotujemy:
* Naleśniki z krewetką i wieprzowiną
* Smażone sajgonki z krewetką i wieprzowiną
* Pieczoną w glinianym garnku rybę
* Sałatkę z zielonej papai
Nie sposób to opisać, ale zajęcia były naprawdę ciekawe. Trwały około 2h, wszystko było dokładnie tłumaczone i każdy miał możliwość przygotowania potrawy od szatkowania warzyw zaczynając, poprzez przygotowanie farszu do naleśników i sajgonek, a na smażeniu spring rollsów kończąc. Taka wycieczka jest z pewnością
godna polecenia zwłaszcza, że na koniec mailem otrzymaliśmy przepisy i zdjęcia.