Następnego dnia, budzę się z niemałym bólem głowy – pamiątka z wczoraj :) udajemy się po raz ostatni do domu Amara, jemy obiad, po czym czule żegnamy się z całą rodziną. To niesamowite jak człowiek potrafi szybko się do kogoś przyzwyczaić. Nie ukrywam, że łezka w oku się nam kręci – nie wiem czy kiedyś tu jeszcze wrócimy – może jak Amar wybuduje hotel, który planuje? Tak czy inaczej opuszczamy Dambullę w iście pocztowym stylu – zostajemy nadani :) Amar zatrzymuje busik jadący do naszej kolejnej miejscowości, rozmawia z kierowcą i daje namiary na swego kolegę w Kandy, który będzie naszym kierowcą w dniu kolejnym. Busik należy to prywatnego przewoźnika, co jest plusem, bo jest klimatyzacja. Trochę ciasnawo, ale dajemy radę. Cena biletu jest nisko śmieszna – około 3 zł za osobę, a podróżujemy 2h pokonując 70km.
W autobusie Kasia poznaje przystojnego faceta :) Stylizowany fryz, niezłe ciuchy, nawet ja stwierdzam, że to chyba jakieś tutejsze ciacho ;) Gość wiezie ze sobą jakąś teczkę. Miejsca jest mało, teczka spora, ale próbuje ją usilnie otworzyć na tyle zgrabnie by nie przeszkodzić żonie, ale i na tyle niezgrabnie by ją też zaczepić. Kasia spodziewa się, że torba zawiera chyba jakiegoś laptopa, bo jest folia ochronna i te rzeczy, po czym okazuje się, że to … album ślubny. Jakże ten człowiek jest szczęśliwy gdy ona wyraża wielkie zainteresowanie tym albumem! Okazuje się, że właśnie odebrał go od fotografa. Ślub był w marcu bodajże, a teraz dopiero album? Normalnie jak u nas :) Przyznać trzeba, że album jest piękny. Zdjęcia są bajeczne, wesele w typowo tutejszym style z ubiorami tak strojnymi, że bollywood by się nie powstydziło. Oczywiście zaraz Kasia zostaje poprawiona, że to nie bollywood, tylko tutejszy styl kandy’ijski. Żona tego faceta też piękna – normalnie para idealna! Aż żal, że nie wykonaliśmy kilka zdjęć tego albumu – umieszczamy więc kilka nieswoich zdjęć dla poglądu i oceny, ale album, który widzieliśmy zawierał tak samo piękne zdjęcia jak te zamieszczone poniżej.
Po dojechaniu do Kandy zostajemy odebrani z samych drzwi busika przez wskazanego kolegę Amara. To trochę popsuło nam szyki, bo „ciacho z busa” już prawie zaprosił nas na wieczór do siebie, ale my w całej tej walce przy wysiadaniu pogubiliśmy się. W ten sposób spędzamy wieczór w naszym kolejnym home stayu, racząc się przywiezioną żołądkową gorzką oraz herbatnikami z pasztetem podlaskim – ot taki polski akcent