Ostatni wieczór w Dambulli spędzamy znów u Amara. Przed zajechaniem do domu odwiedzamy monopolowy po niezbędne artykuły na wieczór – dziś będzie impreza! Faktycznie, Amar zaprosił Prassanę – sąsiada, który przyjechał razem z nim po nas na lotnisko. Później przychodzą też inni sąsiedzi. Poznajemy parę zasad cejlońskiej imprezy: po pierwsze, imprezowanie jest rzeczą męską. Oczywiście Kasi to nie dotyczy, bo jest przyjezdną z dalekiego świata. Żona Amara jak i żony sąsiadów pozostają jednak w domu. Po drugie: arak (arrack) pije się ze spritem lub wodą sodową. Ten 32% destylat, leżakowany przez X lat w beczkach po whisky, tworzony jest z kwiatów palmy kokosowej. Ma lekko żółtawą barwę (jaśniejszy od whisky), lekko śmierdzący zapach, ale w smaku jest ciekawy. Po trzecie (być może to nie reguła, ale tu tak było): tylko pierwszą kolejkę pije się razem i z toastem. Kolejne szoty czy drinki przygotowuje się samemu sobie i pije, kiedy uważa się za słuszne. Nikt nikogo nie obsługuje oprócz siebie. Po czwarte: surowa cebula polana olejem jest świetną zagrychą do wódki! Podobnie smażona wołowina czy wysmażona na wiór ryba – wtedy można ją jeść nawet z ośćmi – chrupią niczym czipsy.
Impreza trwa blisko do północy, co jakiś czas przychodzi nowy sąsiad i donosi albo kolejną butelkę araku lub jakieś przekąski. W końcu poznaję zasadę piątą: nie łączy się 32% araku z 8,8% piwem, bo można stracić niebywałą okazję na prowadzenie tuk tuka :) Wykazuję się ogólnie dobrą wiedzą teoretyczną w zakresie prowadzenia tego pojazdu – po prostu obserwowałem Amara jak prowadzi. W międzyczasie Amar na chwilę zostaje wezwany przez żonę… w ferworze arakowej walki zapominamy o kolacji, a przecież oni nie zjedzą dopóki goście nie zjedzą, więc czym prędzej, na wpół prosto przedostajemy się z imprezowego ogrodu do jadalni i pałaszujemy srilankijskie dobrocie. W jedzeniu rękami jesteśmy coraz lepsi. Impreza po kolacji trwa jeszcze chwilę, po czym najtrzeźwiejszy z imprezowiczów odpala tuk tuka, do którego wszyscy ładują się by odwieźć nas do hotelu. Przez WSZYSCY rozumiem naprawdę WSZYSTKICH. Tuk tuk, to pojazd 3-osobowy…przynajmniej w teorii. Tego wieczoru mieścimy się w nim w 5tkę, włączając w to lekko przysadzistego Prassanę oraz mnie – człowieka europejskich rozmiarów (jakby to nie brzmiało :) ). Dojeżdżamy bokami do hotelu, po drodze dostajemy okropnej głupawki, zwłaszcza ja… zginąć w taki durny sposób… ale w jakim towarzystwie :) Nasz home stay już niestety był zamknięty, ale nasi wieczorni towarzysze broni skutecznie budzą właścicieli, a my skruszeni idziemy do naszego pokoju. Jeszcze tylko chwilka na uspokojenie latających obrazów i lulu :)