Następnego dnia po przylocie zostajemy zabrani nad skarb zachodniej Irlandii - klify. Odwiedzamy wpierw miejscowość Kilkee - ładna, malutka mieścina, z piaszczystą plażą, ale i z kamiennymi klifami. Wzdłuż klifów poprowadzono ścieżkę spacerową, ale i tak największe wrażenie było wtedy, gdy podchodzimy do samej krawędzi klifu i spoglądamy w dół do morza :).
Z Kilkee ruszyliśmy dalej na północ ns klify Moher. Po drodze mijamy pola, pastwiska, kamienne murki, bydło (hodowlane… nie samych Irlandczyków ;) ). Zachodni brzeg Irlandii to przede wszystkim klify. I to takie nie byle jakie klify! Klify Moher są już bardziej nastawione na turystów (jest parking i opłata wejściowa). Są też o wiele większe… Dużo, dużo większe!!! W najwyższym miejscu mają 214 metrów! To niemalże koniec świata, skąd wszystko się urywa i wpada w przepaść :)
Morze majestatycznie, ale jednocześnie z ogromną siłą, rozbija się o kamienny bok klifów. Widać tą potęgę żywiołu. Nikt nie chciałby się znaleźć tam na dole. Jest wietrznie, ale kuzyn mówi, że ponoć to najlepsza pogoda na jaką mogliśmy trafić. Był tu wielokrotnie, a dziś jest akurat słońce, a sam wiatr głowy przynajmniej nie urywa. Nie mniej najlepiej ponoć klify się podziwia podczas sztormu, gdy o brzeg rozbijają się kilkumetrowe fale! Cóż… następnym razem :)