Dzień wylotu jest bardzo przyjemny. Słonecznie, ciepło, a na dodatek lecimy z Wrocławia, więc decydujemy się na dojazd na lotnisko autobusem. Fajnie mieszkać blisko portu lotniczego :) Podróż Ryanem z rodakami jak zwykle dostarcza wielu emocji: chodzenie po pokładzie przy świecącym się sygnale zapięcia pasów, biegające dzieci przez cały korytarz przy braku jakiejkolwiek reakcji rodziców itp. Nie mniej przesypiamy większość drogi i budzimy się, gdy samolot podchodzi do lądowania.Gdy tylko wyłania się zza chmur, naszym oczom ukazuje się piękny, zielony krajobraz! Jak okiem sięgnąć zielone łąki odgrodzone od siebie kamiennym murkiem bądź krzaczkami. Na polach tych pasą się krowy, konie, owce… Nie jedna, czy nawet kilka. Całe stada! Co jakiś czas soi domek - no pełen spokój i sielskość!
Z lotniska odbiera nas kuzyn i dzięki jego uprzejmości pierwsze dni w Irlandii spędzamy u niego w domu. Naszym punktem wypadowym jest Ennis - niewielka, ale jakże urokliwa mieścina. Tu nikt się nie spieszy, a ludzie znają się wzajemnie i pozdrawiają. Nikt krzywo na nikogo nie patrzy, w sklepie ludzie się uśmiechają i bez żadnego wyuczonego podtekstu witają i pytają co słychać. Tu naprawdę życie płynie wolniej…
W samym Ennis odwiedzamy jedynie bar…. i nawiedzony ponoć cmentarz… o 11 wieczorem. Na terenie cmentarza mieścił się niegdyś zakon mnichów. W czasie różnych bitew celtów z brytami czy wikingami cały zakon zostaje wycięty. Od tego czasu ludziom zdarza się słyszeć różne głosy, a czasem nawet widzieć zjawy. Nie ma więc lepszej okazji by iść w takie miejsce w niedzielny wieczór po piwku :).