Z Golden Mountain bierzemy taksi nad rzekę (45 batów = 4,50 zł) by wsiąść na Chao Phraya Express Boat i przepłynąć na drugi brzeg do Wat Arun - Świątyni Świtu. Właściwie to płyniemy Chao Praya Expresem by pokonać dystans w dół rzeki, a następnie stateczkiem na drugą stronę. Za Chao Phraye nie płacimy nic, bo w ogromnym tłoku kobieta nie zdąża nas skasować za przejazd. Z kolei przejazd na drugą stronę kosztuje 3 baty (30…groszy). Po raz pierwszy spotykamy się z prostymi przepisami BHP:
- cumowanie jest na słowo honoru
- buja na pływającym pomoście jak i na łodzi
- często zamiast barierek są liny
- przeładowanie… oni chyba nie wiedzą co to słowo znaczy :)
Zresztą kogo to obchodzi - nie poczuliśmy się ani trochę źle. Tu jest Azja a nie zakompleksiona, ograniczona nakazami i zakazami Europa. Statek płynie więc jest OK. :)
Wejście do Wat Arun to kolejne 100 batów (10 zł), oczywiście płatne tylko dla "nie Tajów". Ziemkowi udaje się wejść bez opłaty po paru zdaniach po tajsku i po okazaniu lokalnego prawa jazdy :) Ciekawa świątynka, a właściwie wieża ozdobiona chińską porcelaną. Schody są dość strome, a wejście na ostatnie piętro swą stromością przypomina wchodzenie po drabinie tyle, że dalej wchodzi się po schodkach. Ze szczytu można podziwiać panoramę okolicy, w tym całkiem urokliwy widok na brzegi rzeki.
Po zejściu z wieży szwędamy się po okolicznych uliczkach gdzie na co dzień mieszkają mnisi, Nie wszędzie kobiety mają wstęp – w końcu mogły by sprowokować mnicha do zejścia na złą drogę :) Ogólnie nie jest dobrze widziane by kobiety rozmawiały z mnichami. Krążąc tak i krążąc wchodzimy w końcu na teren świątyni, gdzie chcąc wejść do środka znów musimy obuwie ściągnąć. To pierwsza tego typu świątynia, gdzie wewnątrz należy usiąść i oczywiście nie wystawiać stóp przodem do buddy – jest to bardzo obraźliwe. W teorii buddyjskiej głowa jest najwyżej ciała, więc i najwyżej boga. A skoro głowa jest tak wysoko, to czym są stopy? No właśnie – niczym dobrym, więc należy je trzymać z dala od buddy i z dala od innych osób (zapomnijcie o wyciąganiu nóg w autobusie). Wewnątrz świątyni zastajemy parkę Tajów, która modli się przed mnichem (takim prawdziwym, pomarańczowym). Mnich coś mówi, oni powtarzają, pochylają głowy, a na koniec wręczają mnichowi pudełko z jedzeniem. Znów zgodnie z buddyjską teorią mnisi nie posiadają niczego oprócz swojej szaty (która zresztą należy do klasztoru). Tym samym przyjmują jedzenie w formie ofiary. Prawda jest jednak taka, że wielu z tych świętoszków ma własne komórki (pewnie służbowe ;) ), jak również można ich nieraz znaleźć w sklepie kupujących jakieś słodkości :) Pierwsze uduchowienie mamy z głowy, a mistycyzm czuć już w powietrzu!
Przydatne informacje:Informacje o trasie i cenie
Chao Phraya Express Boat