Kolejne 6 godzin w samolocie spędzamy na oglądaniu najnowszych filmów. Lądujemy około 1:00 w nocy, bagaż dotarł razem z nami, więc jest już całkiem nieźle. Teraz jeszcze małe obawy na kontroli celnej, gdyż w moim plecaku przewożę 11,5 kg polskiej wałówy dla znajomego w Tajlandii. Swojskie kiełbasy, szynki, salcesony, sery żółte… a w tajskich przepisach celnych jak wół stoi, że nie wolno wwozić roślin, zwierząt oraz wyrobów pochodnych. Ale czy jedzenie to produkt pochodny? :) Ostatecznie jednak nikt nas nie weryfikuje, nikt nie skanuje naszych bagaży - zwykła odprawa paszportowa i już mamy Welcome in Thailand. Skrupulatnie przygotowywany przewodnik z notatkami własnymi czas otworzyć, a w nim informacja, że należy zejść na parter i tam wyjść przed budynek, gdzie znajduje się stolik, gdzie dystrybutorka rozdziela lokalne taksówki. Kierujemy się więc tam, pokazujemy wydrukowane potwierdzenie rezerwacji Bookingu, kobieta wskazuje nam naszego kierowcę i już za chwilę mkniemy do centrum Bangkoku. Czego zabrakło, czego? Prostego zapytania: czy możemy włączyć licznik, a jeśli nie to ile będzie to nas kosztowało. Pytanie zadajemy już wyjeżdżając z lotniska i otrzymujemy cenę 700 batów (70 zł) !!! Nie minęła godzina i już ktoś nas roluje… A w przewodniku tłumaczą jak pastuch krowie by wszystko wyjaśnić przed jazdą.
Nie martwimy się jednak scamem zbyt długo, cieszymy się, że jedziemy do przodu. Jest już późno, ale miasto żyje, zwłaszcza okolice naszego hotelu, bo jak się później okazało, mieszkamy w dzielnicy najtańszych „kobiet do najęcia” w całym Bangkoku. Wybór spory, wszystkie wyglądają ładnie, orientalnie, ale do końca nie wiadomo czy pod spódniczką coś nie wisi :) Nie jest to jednak nasz cel podróży po Tajlandii, więc meldujemy się w hotelu, który za wcześniejszy check in (ponad 12 h) dolicza nam opłatę za cały dzień. Nie było jednak co się dziwić, bierzemy co jest, bo znów dochodzi 3cia w nocy, a od wyjazdu (czyli od ostatnich 42 godzin)spaliśmy może 6, a atrakcji było nie mało. Delektujemy się snem przez najbliższe 9 godzin z drobną przerwą na śniadanie hotelowe.
Tuż przed 13 w pokoju hotelowym rozbrzmiewa dźwięk telefonu – dzwoni Ziemek z informacją, że czeka na nas na dole. Dzielnie wiezione 11,5 kg polskich smakołyków w końcu trafi do adresata. Wygląda na to, że wszystko przeżyło drogę (iwat próżniowe zamykanie). Ziemek w nagrodę za nasze trudy smugglingu zabiera nas na tour po mieście. Rozpoczynamy jazdą tuk tukiem do Wat Saket i Golden Mountain – jednej z 1000 bangkockich świątyń. Wejście kosztuje 100 batów (10 zł) dla nie Tajów. Można by się denerwować czemu Tajowie nie płacą za wejścia do różnych miejsc, ale znalazłem na to wytłumaczenie – oni płacą podatki, z których jakiś procent trafia na utrzymanie zabytków, świątyń itp., a turyści nie płacą nic. Taka opłata dobrze wspiera lokalny budżet, a nas zbyt wiele nie boli. Wchodzimy na górę ciesząc wzrok lokalną roślinnością jak również dzwoniąć w modlitewne dzwonki. Trzeba w końcu poprosić o pomyślność wyprawy lokalne bóstwo. Na szczycie znajduje się świątynia, gdzie mamy okazję zobaczyć pierwszy raz jakiegoś buddę. Nie, nie żadne objawienie ;), po prostu stojący posąg, do którego modlą się tutejsi wyznawcy :) Tu po raz pierwszy dowiadujemy się, że do pewnych miejsc trzeba wchodzić boso, a do innych nie każą obuwia ściągać. Zazwyczaj wszystko jest objaśnione po tajsku i angielsku. Schodząc z góry znów uderzamy w dzwonki – pomyślności nigdy dość.
Przydatne informacjeNasz hotel w Centrum:
Boonsiri Place Bangkok Hotel