Z Kanchanaburi przemieszczamy się do ostatniego punktu wycieczki - na wyspę Koh Samet. Podróż zaczynamy od tuk tuka, który za 80 batów wiezie nas na dworzec autobusowy. Stąd mamy wybór: minibus za 100 batów + 50 za bagaż, ale jedzie tzw nową trasą, czyli autostradą, albo zwykły autobus (tańszy), ale jedzie starą trasą, czyli pewnie przez wioski i wioseczki. Zależy nam na czasie, bo łącznie do pokonania dziś mamy 350 km, więc jedziemy minibusem o 10. W Bangkoku łapiemy taksi z południowego na wschodni dworzec (30 km i 210 batów). O 13 udaje nam się znów wsiąść do minibusa, który za 200 batów wiezie nas pod sam port w Ban Phe. Właściwie dziś wszędzie natykamy się na osobliwe tajskie opóźnienie, średnio 15 minut od planowego odjazdu. Niestety to nie jest to narzerze, które być opowinno i zamiast kupić bilety bezpośrednio na łodzi, kupujemy je w jednej z agencji, tym samym zamiast 50 batów za bilet w jedną stronę płacimy 150 za bilet w obie. Co więcej, zamiast zdąrzyć na prom o 16, niby bez powodu przetrzymują nas aż do promu o 17:30. Tyle dobrego, że podczas oczekiwania zjedliśmy parę smakołyków z grilla zagryzając ryżem sklejonym w coś na kształt chleba (110 batów za żarcie dla 2 osób).
Koh Samet jest oddalona od brzegu o jakieś 6 km, więc po 40 minutach jesteśmy na miejscu. Zgodnie z przewodnikiem wyszukujemy lokalnej taksówki - tu znój jeżdżą pick upy na kształt Toyoty Hillux, gdyż na wyspie nie ma dróg. Podchodzimy do takiego gdzie gromadzi się najwięcej lokalnych i mówimy nasz cel podróży - plaża Candlelight. Ceny nie poznajemy aż do momentu przyjazdu na miejsce, gdyż ta zależała od ilości osób, które będą wiezione. Płacimy ostatecznie 60 batów + 200 batów za wstęp na teren parku narodowego. Cała wyspa jest bowiem jednym wielkim parkiem narodowym i niezależnie ile się tam przebywa, "nie-tajowie" za wstęp płacą 200 batów.
Candlelight beach znaleźliśmy w przewodniku Lonely Planet jako miejsce spokojne, bez turystycznego zgiełku, dyskotek i pędzących motorówek. W blasku księżyca odnajdujemy ośrodek, który mniej a więcej spełnia nasze oczekiwania. Pod wyszukaną nazwą Candlelight Beach Resort kryje się ośrodek z bungalowami, których zaletą jest to, że umieszczone są nad samym morzem. Płacimy po negocjacji 1400 batów za dzień, a dopiero rano odkrywamy urok tego miejsca. Przez całą noc szumi morze, a z ganku widać całą plażę. Na naszym ośrodku tylko my wynajmujemy domek, a na lewo i prawo od naszego ośrodka nie mieszka w domkach nikt. Na całej plaży, mierzącej około 300 metrów, przebywało może z 20 turystów. Normalnie tłumyyyyy!!!!
W sumie nie wiem co mogę o tym miejscu powiedzieć... Po raz pierwszy od długiego czasu stwierdziłem, że lenistwo też może być formą wypoczynku. Przez najbliższe 2 dni nie robiliśmy nic poza pływaniem, opalaniem się, jedzeniem i spacerem na plażę obok oraz na zachód słońca, który był na drugim brzegu wyspy... 150 metrów obok. na candlelight beach są 2 sklepiki, ale ceny są w nich trochę wysokie jak na tajskie standardy. Butelka Changa kosztuje 65 batów, mrożona kawa 20 batów, tuńczyk 55 batów, krakersy 15 batów. W sklepie kupowaliśmy więc przede wszystkim piwo i półprodukty na śniadanie. Na plaży jest też kilka restauracji, które pewnie działają w sezonie. Podczas naszego pobytu działały tylko 2, z czego obiad w Apache Resort Restaurant kosztował nas 590 batów (potrawa z ryby była dość droga, choć zalecana przez menu). Ogólnie jest tak błogo, że można się było całkowicie zapomnieć i to do tego stopnia, że gdy podszedł do nas gość sprzedający owoce na plaży, to nie widziałem nic złego w zapytaniu go: "Do You have ananas?" :)
Podczas pobytu na wyspie ciekawość wzbudza we mnie pewna buteleczka w sklepie wyglądająca jak po oranżadzie. Pytam więc co to jest i dostaję w odpowiedzi... thai whisky. Spróbowaliśmy więc, miało to z 25% i... z colą da radę to pić :)