Z Angokru jedziemy dalej tuk tukiem do pobliskiej wioski Kompong Pluk - to około 35 km i 45 minut jazdy. Aby się dostać na miejsce, trzeba jednak przesiąść się do łodzi. No i znów oszustwo.... Łódź kosztowała nas 25$ od osoby, a była przynajmniej 8 osobowa. Wystarczyło poczekać na drugiego tuktuka i zapytać o jakąś zniżkę. To, że ceny są ruchome widać jak z nut. Dostaje się oficjalny bilet wstępu z nadrukowaną datą, ale pole z ceną jest... wykropkowane - tą wpisuje się ręcznie po ustaleniu jej wartości...
Kompong Pluk jest wioską położoną raz na wodzie, raz na lądzie. Tutejsze jezioro Tonle Sap ma długość 50 km i szerokość 20 km... i to w porze gorącej. W porze deszczowej woda z rzeki Mekong wlewa się do jeziora, co powoduje jego powiększenie w średnicy o kolejne 10 km. W efekcie dojazd łódką do miejscowości położonej w porze gorącej nad jeziorem to dystans 10 km po porze deszczowej, czyli teraz kiedy my tu jesteśmy. Sama wioska jest też dość specyficzna, bo o ile teraz po wiosce pływa się łódkami, to w porze gorącej chodzi się po ziemi, a do domów wchodzi po drabinie, bo znajdują się parę 2-3 metry nad ziemią.
Łódź płynie dość wolno. Dystans dzielący przystań z wioską pokonujemy w 50 minut. jest głośno, bo silniki łódek nie mają żadnej osłony. Na miejscu zostajemy wysadzeni w restauracji (a jakże) z możliwością wynajęcia małej łódeczki wiosłowej, która nas oprowadzi po wiosce i po zatopionym lesie. Dodatkowa łódeczka to wpierw 15$, a po chwili negocjacji już 10$ 9za łódkę, nie za osobę). Znów dostajemy piękny bilecik z ceną wpisaną ręcznie :) Uroczo. Łódeczka jest jednak tym, na co czekamy. Silnik już nie warczy, a my bezgłośnie płyniemy wzdłuż domostw, by na koniec wpłynąć do zalanego lasu. Widoki są świetne i ku naszemu zaskoczeniu nie było "latającej malarii". Podczas rejsiku trzeba wspomagać panią wioślarkę poprzez odpychanie się od konarów i gałęzi - w końcu płyniemy razem na tej samej łodzi :) Po 30 minutach znów jesteśmy na dużej łodzi, która wypływa na pełne jezioro - tu jest jak nad morzem - drugiego brzegu nie widać.... Ba żadnego brzegu nie widać, jest tylko zatopiony las. Wracając zaliczamy urokliwy zachód słońca. Po dobiciu do brzegu przesiadamy się znów do naszego tuk tuka i zmierzamy do hotelu. Jest koło 19 kiedy łapie nas w trasie deszcz monsunowy. Kierowca rozwija foliowe ściany naszej karety a sam przywdziewa wodoszczelne palto. Tyle lejącej się wody nie widziałem w życiu. Zasugerowaliśmy, że może tuktuk-man chce posiedzieć z nami w środku i przeczekać najgorsze minuty, ale nie chciał - pewnie chciał zdążyć na wieczorną dostawę nowych turystów by ich rozwieźć do hoteli :)
Dzień był pełen wrażeń, tu Angkor, tu wioseczka. Na koniec serwujemy sobie kolację w hotelowej restauracji. Za nasze lenistwo przepłacamy za posiłek, bo oczywiście można było zjeść na mieście. Na dworze jednak leje, więc poświęcimy już te 15$ na dwudaniowy posiłek z piwem :) Kolejny dzień spędzimy na tertenie hotelu odpoczywając i kąpiąc się w basenie. To był pierwszy dzień nic nie robienia na urlopie. Jak widać i takie są potrzebne.