Punktualnie o 10 rano przed hotelem czeka na nas wczorajszy kierowca tuk tuka. Za 20$ zabiera nas na całodzienną wyprawę, w tym na Angkor Wat i wioskę na wodzie. No właśnie - Angkor Wat. Nasz główny cel przyjazdu tutaj. Gdy cała Kambodża wydaje się biednym, słabo rozwiniętym krajem, to tutaj widać, że światowej klasy zabytek UNESCO ma szerokie znaczenie dla gospodarki. Oferta turystyczna tu kwitnie, a technologia ma się całkiem dobrze. Za jednodniowy bilet wstępu na świątynie Angkoru płacimy 20$ za osobę. Na bilecie umieszczane jest zdjęcie właściciela biletu - ot technika! Bilet ten jest później sprawdzany na każdej ze świątyń.
Na pierwszy strzał idzie ze świątyń - Angkor Wat. Dostajemy 1,5 h na jej obejście, co okazuje się być trochę za mało. Zewnętrzne mury otaczają teren o powierzchni około 1 km2, dalej wewnętrzne mury, świątynia właściwa, no masa miejsc. Sama świątynia jest zmyślnym zabiegiem architektonicznym, gdyż została zbudowana na bagnistym terenie. W efekcie jest dość odporna na trzęsienia ziemi i inne wstrząsy, gdyż podmokły teren dobrze wszystko amortyzuje. W niezmiennym wyglądzie stoi od XII wieku. Wewnątrz jest sporo turystów, są też przewodnicy, których można nająć na indywidualne zwiedzanie. Są lokalni naciągacze, którzy pokazują jak się modlić do buddy ... tak, skorzystałem - odpalić kadzidełko, wykonać 3 razy pokłon, dotknąć kolana buddy i przyłożyć rękę do głowy, dotknąć cokołu na którym budda siedzi i przyłożyć dłoń do serca... a następnie włożyć pieniążek pod dywanik. Za dolara błogosławieństwo na czas podróży otrzymałem, nigdy nie wiadomo kiedy sie przyda. Chodząc po kolejnych zakamarkach udaje mi się zaznać znów kilku mistycznych chwil - usiąść bez innych turystów wśród kamiennych murów i wsłuchać się w głuchość ścian - bezcenne.
Z Angkor Wat jedziemy do zespołu świątyń Angkor Thom. Odległości między świątyniami są zbyt duże na spacer, więc wszędzie wozi nas tuktuk-man. Mijamy kolejne kilometry dżungli. Droga jest asfaltowa, a na niej sporo innych pojazdów. Czasem przy drodze stają małpy licząc na jakąś darmową wyżerę. Zostajemy wysadzeni przed świątynią bajońską. Tu już naprawdę spaceruje się wąskimi korytarzami, w półmroku i w wilgotnym upale. Świątynię zdobią 54 wieże, a na każdej z nich chłodno uśmiechają się 4 twarze. W powietrzu czuć zapach kadzideł. Piechotą zmierzamy dalej do świątyni Baphoun, przed którą lokalni łowią ryby i dalej do zespołu budynków byłego pałacu królewskiego Phimeanakas. Jest bardzo gorąco, pot z nas kapie, a woda schodzi nam jak... woda. Kupujemy więc 1,5 litrowy zapas za dolara, spotykamy się z naszym kierowcą i jedziemy dalej.
Kolejna odwiedzona świątynia to Ta Prohm - chyba najbardziej klimatyczna świątynia w całym kompleksie. O ile Angor Wat zdumiewała swą wielkością, a Bayon swymi głowami, to Ta Prohm zachwyca wkomponowaniem w dżunglę. To tu Angelina Jolie wcieliła się w rolę Lary Croft przemierzając Grobowiec Tańczącego Światła. To tu rośnie drzewo, które w przewodnikach nazwano "Tomb Raider". To tu można podziwiać ogromne drzewa wrośnięte w mury świątyni. To tu w cieniu i ciszy można poczuć się niczym odkrywca chodząc po powalonych kamieniach. Zafascynowani opuszczamy Angkor - przyjazd tutaj był wart i pieniędzy i trudów.