Dziś ostatni dzień naszej wycieczki. Jakość śniadania bez zmian... typowo francuskie. Próbuję dogadać się z aktualną opiekunką domu, że chcielibyśmy zostawić rzeczy w pokoju do 15, bo samolot mamy o 17. Teoretycznie wszystko zrozumiała i potwierdziło wymownym
Oui, ale w praktyce zaraz po 11 pytała czy już jesteśmy spakowani i opuszczamy pokój. No cóż, nici z prysznica przed odlotem, ale udaje nam się i tak zostawić bagaż w Ryadzie. Poszliśmy znów w labirynt Mediny w kierunku Medersy - taki koledż, gdzie wykładają teologię, prawo czy arabistykę (wejściówka 50 dinarów + 10 za muzeum). Założona została w XIV wieku i była największą i najbardziej znaną instytucją tego typu w całej północnej Afryce. Bardzo ładny dziedziniec i bardzo ładne pomieszczenia. Kilkuwieczny akademik zrobił na nas duże wrażenie, w sumie nie mniejsze niż sala wykładowa na powietrzu. Wszystko bardzo ładnie wykończone w mozaikach i drewnie.
Przyszedł czas na zakup pamiątek z podróży. W sukach kupujemy skórzane baleriny i ceramikę. Oczywiście nie obyło się bez targowania, ale po 9 dniach i przejechaniu 1500 km już się co nieco wiedziało. talerzyk początkowo wystawiany był za 200 dinarów. Po kilkukrotnej próbie wyjścia ze sklepu z informacją, ze idziemy szukać u konkurencji, że nie mamy pieniędzy itd cena kończy się na 100 dinarach (50% mniej). Chwilę później to samo jest z butami. Cena wyjściowa 200 dinarów jednak nie było czasu na biadolenie, więc powiedziałem gościowi wprost, że od tygodnia jesteśmy w podróży, że widziałem takie same kapcie w Agadirze i Fezie. W Agadirze kosztowały 60 dinarów, w Fezie 80 dinarów. Tu jest Marrakech i rozumiem, że musi być trochę drożej, więc nie dam więcej niż 100. handlarz próbuje jeszcze 150, 120, ale ostatecznie widzi, że nie ma o czym ze mną pogadać kończy na 100. Pewnie dało by radę zbić jeszcze bardziej, ale w pełni skórzane baleriny za taką cenę to całkiem nieźle.
Do Ryadu wracamy na około 14:00. Szukamy apteki, bo nasz kolega
Borsuk poprosił o przywiezienie paru sztuk preparatu o nazwie Angispray. Ponoć dobry na gardło i takiego środka z takim czynnikiem aktywnym to u nas w Polsce nie ma. Jest tylko mały problem... około 13 zamknęły się wszystkie apteki... Nic to, wracamy po bagaże i jedziemy na lotnisko (50 dinarów). Rzutem na taśme siadamy jeszcze w barze by zjeść ostatni posiłek w Maroku. Znów na strzał iddą dania z grilla: kebab i kurczak... I znów zostajemy naciągnięci na sałatki... I znów płacimy 180 dinarów. A kucharz to normalnie taki berberyjski chińczyk :) Ciekawą herbatę zrobił - bardziej smakowała szałwią niż miętą. Po posiłku do taksówki i zza jej okien ostatni raz rzucamy okiem na zatłoczone ulice Marrakechu. Za parę godzin będziemy w cywilizacji... tylko czy jest nam ona potrzebna?
Na lotnisku udaje nam się jeszcze znaleźć otwartą aptekę, więc dokonujemy niezbędnych zakupów. Jest też kilka sklepów z fixed price z całkiem dobrymi cenami wyrobów artystycznych w stosunku do suków z mediny. Jeszcze parę zakupów, jeszcze wypełnienie świstka wylotowego (ten sam co na wlocie), odprawa bagażowa, bezpieczeństwa, paszportowa i wracamy do domu. Wylatywaliśmy o 17:15 z Marrakechu przy temperaturze +40 stopni. Lądowaliśmy w Berlinie o 22:30 przy temperaturze +12 stopni!
Easy Jet...ZAWRACAMY!!!