Pewnie lepiej było by przemilczeć temat, bo tyle problemów, ile nam się nagromadziło w dniu wyjazdu mogą zakrawać o palpitację serca, zawały i inne dolegliwości zdrowotne. Warto jednak o tym wspomnieć dla potomnych, że plany są po to, by je zmieniać, albo przynajmniej dostosowywać do realiów.
Plecaki spakowane, plan wycieczki jest, dokumenty i bilety są, jest poniedziałek 9:50, a o 10:30 jest autobus do Pragi, więc można dzwonić po taksówkę na PKS. Jedna firma: taksi może być za 15-20 minut, druga: za 20-30 minut, dwie następne podobnie, a Uber… nie ma wolnych pojazdów. No cudownie! Jak mamy dostać się do tej Pragi, skoro z domu nie możemy nawet wyruszyć? Szybka decyzja, jedziemy na PKS samochodem, poproszę brata by go odstawił – dobry chłop z niego, więc na pewno pomoże. Z trudem znajdujemy miejsce parkingowe, a po mroźnym biegu z plecakami lądujemy na stanowisku odjazdu około 3 minuty przed odjazdem. Tyle, że nie ma co odjeżdżać! Autobusu ukraińskich linii przewozowych ani widu, ani słychu. Przez następne 30 minut wystawiam na próbę swoją cierpliwość, nadzieję oraz odporność ręki na chłód podczas prób dodzwonienia się do przewoźnika. Mija 11, samolot odlatuje za 7h, tylko oddalony jest o jakieś 350 km od miejsca, w którym jesteśmy. Trudno, transport publiczny zawiódł, decydujemy się jechać do Pragi własnym autem (a jednak przydało się, że pojechaliśmy nim na PKS). Po drodze jeszcze tylko szybka wizyta w domu by napisać jakiegoś paszkwila do firmy przewozowej z żądaniem zwrotu za bilety autobusowe i to w 2 strony (udaje się jeszcze tego samego dnia – autobus ponoć ugrzązł na granicy ukraińsko-polskiej). Teraz już tylko autostrada, drobne „Guten Tag” w Niemczech bo tędy google nas poprowadziło i jesteśmy na lotnisku na 1,5h przed odlotem. Czad!
Jesteśmy pełni nadziei, że to tylko złe dobrego początki. Teraz już Turkish Airlines i przesiadka w Stambule, gdzie urzeka mnie slogan reklamowy jednego baru: „It's good to do exercises but it's better to order burger”. Zamiast burgera zamawiam litrowe piwo i ciesze się możliwością naładowania komórki. Jest nieźle… aaaaalllleeee….
Lądujemy w Ho Chi Minh City. Wszystko mamy opanowane do perfekcji, łącznie z wcześniej wypełnioną aplikacją wizową i przygotowanymi zdjęciami. Szast, prast, wiza w 20 minut, kontrola paszportowa w kolejne 30 (a nie 1,5h+1h jak czytaliśmy wcześniej), odbiór bagażu, wymiana waluty, zakup karty SIM i biegiem na terminal domestic bo przecież mamy jedynie 2h pomiędzy przylotem a zamknięciem check’ina na kolejny lot! No normalnie wspaniale, wszystko realizujemy przed czasem, bagaż nadany na kolejny lot…tylko, że ten lot wpierw przesuwają z 19:30 na 20:20, a za chwilę na 21:25. Tym sposobem zamiast mieć wszystko zapięte na ostatni guzik, to wszystko się nam rozwleka – innymi słowy, kolejna wtopa, bo mamy umówiony transport z lotniska w Hanoi do hotelu. Dobrze, że mam już lokalny numer, to kontaktuję się z hotelem i na bieżąco informuję o problemach.
Terminal krajowy to już całkiem inna bajka. Trochę nijako, staroświecko, strefa „zakupowa” ogranicza się do 2 fastfoodów i jednego sklepu ze przekąskami i pamiątkami (w nim znajdujemy rodzime cukierki Michałki z Mieszka :) ). Beznadziejną sytuacje staramy się podratować zupą pocieszenia, czyli fastfoodowym Pho, ale nawet i takie Pho jest podobne lub nawet lepsze od innych wietnamskich zup dostępnych w Polsce. Pocieszeni posiłkiem doczekujemy samolotu i lądujemy w Hanoi przed północą. Tu już nic nas zaskoczyć nie może – przecież zamówiliśmy transport z hotelu i nie trzeba się wykłócać z taksówkarzami o adresy i ceny……… ale oczywiście ZONK!!! Nasz kierowca zabiera nas co prawda gdzie trzeba, ale jazda z nim to było istne szaleństwo. I wcale nie chodzi tu o słynną azjatycką jazdę! Jest północ więc ruch właściwie żaden, tylko nasz kierowca to jakiś chyba był świeżo po otrzymaniu prawka, bo nie dość, że jedzie koszmarnie wolno, to jeszcze trąbi i jedzie bez przerwy na długich. No ale nic – przeżywamy i to, bo jakże można by było teraz się rozłożyć gdy właśnie mija 32 godzina podróży.