Podczas pobytu na Bali zatrzymujemy sie w miejscowości Ubud. Stąd mamy zapewnionego człowieka (a jego imię to Subi), który zabiera nas o 10:30 w kilka wcześniej wybranych przez nas miejsc. Ku naszemu zdziwieniu, Bali dość znacząco różni się od Jawy. Po pierwsze jest tu bardziej zielono. Roślinność jest jakaś taka bardziej bujna i gęsta. Po drugie, 90% Balijczyków wyznaje hindu, a dokładniej jego lokalna odmianę z większym animizmem niż ma to miejsce w Indiach. Nie ma więc już meczetów i nawoływań, ale jest za to niezliczona liczba świątyń. Subi opowiada nam czemu tych świątyń jest tak dużo. Otóż każda rodzina ma swoją własną (czyli w każdym domu stoi świątynka). Każda kasta rodzinna może mieć swoja (czyli świątynia dla całego drzewa genealogicznego rodziny). Sama instytucja wioski ma przynajmniej 3 kolejne: jedna dla budowniczych wioski, jedna dla życia doczesnego i jedna dla umarłych, połączona często ze cmentarzem. Są też oczywiście świątynie o zasięgu "globalnym" (królewskie, do konkretnych bóstw), o które dbają wszyscy Balijczycy. Ogólnie jest ich ponad 10 000 na całej wyspie. My zatrzymujemy sie przy dwóch dość ciekawych: Pura Taman Ayun i Pura Ulun nad jeziorem Beratan. Pierwsza to świątynia poświęcona rodzinie królewskiej. Jest okazała, otacza ją spory zielony teren. Druga świątynia jest dla bogini wody Dewi Danu i jest zbudowana na malutkich wysepkach, co sprawia wrażenie, ze świątynia unosi sie na wodzie. Niestety trafiliśmy na nienajlepsza pogodę i całe piękno tego miejsca, gdzie w tle świątyni powinno być widać wzgórza i jezioro, zostało zasłonięte przez chmury.
W dalszej trasie odwiedzamy objęte programem Unesco tarasy ryżowe Jatiluwih. Tu na pewno musi być pięknie... Ale oczywiście nie teraz, bo aktualnie ryz ma sie blisko terminu zbiorów i jest żółty, zamiast być zielonym, zatopionym w wodzie jak to ma w zwyczaju. Znów nie trafiliśmy... Zresztą rolnicy tez nie pomyśleli – wszyscy posiali ryż w tym samym czasie i wszyscy mają akurat żniwa :) No dobra, pomyśleli o swojej wygodzie, nie o ludziach, którzy chcieli by zobaczyć zielone tarasy ryżowe. Przy okazji dowiadujemy sie jak mówi sie ryż po tutejszemu - mówi sie „padi”...na ryż, który rośnie... Z kolei „bras” to ryż zebrany, poddawany suszeniu i dalszej obróbce, a „nasi” to ryż gotowy do użycia w kuchni. Nie ma co sie dziwić... dla nich ryż to „chleb powszedni”. My mamy chleb biały, żytni, razowy, pumpernikiel, bulki, chałki.... Dla nich chleb… to po prostu chleb. A ze ryż jedzą 3-4 razy dziennie, to i nazwy na każda jego fazę przetwarzania jak i odmianę mają inne. Z ciekawostek mają tu ryż czerwony (dobry dla dzieci i osób starszych ze względu na wysoka zawartość wapnia) oraz ryż czarny, używany m.in do deserów.
Subi okazuje sie w ogóle wspaniałym przewodnikiem. Opowiada nam o ryżu, o życiu na Bali, o wszystkim po trochę. Temat zawierania związków małżeńskich: jeszcze do niedawna (jedno pokolenie temu) gdy facet chciał mieć żonę, to wybierał sobie nieszczęśnicę i porywał ją ze znajomymi i … po ceremonii :) Obecnie działa to słabo, bo porywane Panny Młode zaczęły dzwonić na policję po takich porwaniach i czar pojedynczej, szalonej nocy mijał, a amant kolejne dni spędza w areszcie :)
Subi poruszył też temat przypraw stosowanych na Bali i ich korzystnego wpływu na rożne dolegliwości. Jedyne co zapamiętujemy to „gin sen”. Żeń-szeń jest dobry na … „asme”! Jaką asmę pytam, chyba chodzi Ci o astmę? Otóż nie.... ASMA... Ask My Wife ;) Czyli oni tez wiedza do czego służy korzeń żeń-szenia (albo co daje żeń-szeń… korzeniowi ;) ).
Wracajmy do tematu jedzenia. Subi tyle sie naopowiadał, ze kuchnia jawajska jest słodka, a balijska pikantna, ze nasze kubki smakowe oczekiwały na eksplozji smaków! Zatrzymujemy się w jednej z restauracji przy jeziorze Beratan. Knajpa w stylu "jesz ile chcesz" za 100k (30 zł). Pudding z czarnego ryżu jest faktycznie pycha, ale reszta rzeczy w knajpie jest jałowa! Tak jakby przygotowana pod delikatne podniebienia turystów, co pewnie jest z prawdą zgodne, bo w knajpie Balijczyka nie uświadczysz.
Z reszta to kolejna różnica miedzy Jawą i Bali. Na Bali jest bardziej "biało", zwłaszcza w miejscowościach turystycznych. Ciężko jest przykładowo znaleźć w Ubud Balijczyka na ulicy, chyba, że za ladą sklepu. Nie ma tu też ulicznego jedzenia, same turystyczne knajpy z menu wystawionym przed drzwiami i kelnerami zapraszającymi do środka. Kiedy wieczorem znajduję starszego pana sprzedającego w malej uliczce zupkę bakso i kupuje ją u niego, to wzbudzam nie lada zainteresowanie innych "białych" na tyle, że starszy pan sprzedaje jeszcze kilka zupek innym przechodniom :)
Na koniec dnia zatrzymujemy sie jeszcze z Subim w wiosce, gdzie wyrabiają rzeźby z drewna. Po odwiedzeniu większej, znów nastawionej na turystów galerii, trafiamy do skromniejszego atelier, gdzie kupujemy na pamiatkę naszej podróży popiersie Shinty.
W Ubud po raz pierwszy w ogóle czuję, że do wycieczek przygotowuję się zbyt mocno. Mam na myśli to, że wiele wycieczek mam już zarezerwowanych online z Polski. Choć zyskuję w ten sposób cenny czas (nie muszę szukać niczego na miejscu), to jednak czasami za to przepłacam (i to sporo). Co gorsza Subi zaproponował nam by umówić się na kolejny dzień na wizytę na lokalnym ryneczku i wspólne pichcenie balijskich potraw. A tu lipa... Na kolejny dzień mamy umówiony transport i kolejny hotel. Wielka, wielka szkoda :( .