To były szalone mikołajki! Zwłaszcza dla mojej Żony :) A wszystko zaczęło się od pomysłu na niespodziankę. W okolicach sierpnia udało mi się wyhaczyć względnie tanie bilety do Londynu. Żonie jednak nie powiedziałem o tym nic a nic, ale za to na tydzień przed wyjazdem zrobiłem jej listę z zadaniami, które miały ją przygotować do mikołajek. tak oto było śpiewanie świątecznych piosenek czy pisanie listów do Mikołaja, a za każde wykonane zadanie otrzymywała literki przybliżające ją do odgadnięcia miejsca, w którym z Mikołajem się spotka. Niestety biedna Żona nie wiedziała, że wszystko zostało ustawione tak, by nie tego miejsca nie odgadła, choć wiedziała, że chodzi o Jarmarki Świąteczne. O tym, gdzie jedzie, dowiedziała się... w drodze na lotnisko :) Na początku wielka konsternacja, w końcu to Londyn, europejska stolica mody itd, ale ostatecznie było bardzo fajnie.
Po niecałych 2-3 godzinach lądujemy w Stansted i stamtąd pociągiem do centrum Londynu (warto zamówić bilet dużo wcześniej - jest tańszy). Już w pociągu uśmiechamy się na dźwięk czystej, brytyjskiej angielszczyzny gdy rodzinka z dziećmi siedząca przed nami rozmawiała o tym, gdzie jadą. Ach ten akcent! :)
Z Liverpool Station jedziemy pod pierwszą atrakcję - London Tower. Zwiedzamy to średniowieczne zamczysko, aczkolwiek największe wrażenie robią na królewskie klejnoty przechowywane za wielkimi, stalowymi drzwiami oraz kruki, którym bestialsko podcięto skrzydła by nie odlatywały.
Z London Tower przechodzimy pieszo przez nie mniej znany Tower Bridge by później podziwiać rozświetlony promieniami słońca Londyn z południowego brzegu Tamizy. Jak tu ładnie! I jaką pogodę trafiliśmy na sam koniec jesieni!
Wracamy na stację metra przez London Bridge. Po drodze nucę w głowie słowa piosenki "London Bridge is falling down... my fair lady". Na szczęście nie zawalił się :) Mijamy też The Monument postawiony by upamiętnić wielki pożar Londynu z 1666 roku. Czas na Underground!